W tym roku rajd Ukraine Trophy odbył się już po raz trzeci. Gdyby jednak nie Youtube, nadal nikt z nas nie wiedziałby o jego istnieniu. Po 6 dniach zmagań z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że jest to prawdziwa perełka wśród rajdów przeprawowych. Rajd idealny? Z pewnością tak, ale tylko dla tych, którym w żyłach zamiast krwi płynie "benzyna", a w duszy tkwią wspomnienia o Camel Trophy. Na miejscu nazywany ukraińską Ładogą, jednak z tą różnicą, że my na Ukrainę mamy nieco bliżej niż do Rosji. W trakcie rajdu nieważne są sekundy, tracą one swoją wartość na rzecz kilku - wydawać by się mogło - prostych spraw: współpracy, pomocy innym i przede wszystkim przeżyciu prawdziwej przygody.
Na początku był Youtube
Wschód znany nam był do tej pory jedynie z prywatnych wyjazdów, a tamtej części Ukrainy nie znaliśmy wcale. Dlatego stwierdziliśmy, że należałoby wreszcie sprawdzić, jak wygląda tak bliski naszym granicom, ukraiński off-road. Na okazję nie trzeba było długo czekać. Jest internet, więc są i filmiki na Youtube. Niestety oprócz nich nie mieliśmy żadnych innych punktów zaczepienia. Początkowo trudno nam było nawet ustalić datę tegorcznej edycji! W końcu po wielu próbach udało się nam skontaktować z organizatorem, który serdecznie nas zaprosił do obejrzenia zmagań. Dodatkowo zaproponował nam, że pojedziemy na rajdzie nie tylko jako obserwatorzy, ale również i zawodnicy. Mamy samochód 4x4, więc nic prostszego! Klasa turystyczna miała nam przybliżyć reguły, jakie tam panują i pokazać, o co chodzi w Ukraine Trophy.
Rejestracja w Yasnogorodce
W czwartek wyruszyliśmy w stronę Kijowa. Dzięki Euro 2012 droga od polskiej granicy była wprost idealna, a przez to mieliśmy wrażenie, że oddalamy się nie na wschód, a zachód Europy. Pierwszy postój to rejestracja w miejscowości Yasnogorodka (około 40-50 km od Kijowa). Już tam zobaczyliśmy, że trafiliśmy na naprawdę ogromną i profesjonalną imprezę. Rzut oka na rozkładającą się powoli bazę przyprawił nas o zawrót głowy. Nie powiem, że nie byliśmy lekko stremowani.
Oficjalne rozpoczęcie - Kijów
Sobota to dzień oficjalnego rozpoczęcia rajdu, również i dla nas. Tak więc z całym naszym dobytkiem dotarliśmy na rynek główny w Kijowie, którym jest Maidan Nezalezhnosti (jakoś chyba już weszło nam w krew, że zawsze wozimy ze sobą wszystko, co oznacza, że topiąc się w błocie w naszym bagażniku miksują się komputery, krzesełka turystyczne, buty, wraz z jedzeniem...). Nasza Toyota stanęła wśród zacnych sąsiadów, którymi byli Mercedes G, a obok niego jego większy kuzyn Unimog. Można zatem stwierdzić, że doborowe towarzystwo dla lekko nadszarpniętej zębem czasu Toyki. Jak się później okazało (a okazywało się dość często, nawet na granicy ukraińsko-polskiej), nie powinniśmy mieć żadnych powodów do wstydu. W tym kraju "Toyota connecting people"! Kiedy tylko wspominaliśmy, że już trochę przeżyła, zawsze mocno karcono nas tym samym sformułowaniem: I co z tego?! Ważne, że to superauto. Nie ukrywam, że takie komentarze przyprawiały zakochanego w niej właściciela o mały zawrót głowy... Ok, nie mały! Banan na twarzy od rana do wieczora!
Wracając do samego rozpoczęcia rajdu, było na nim wszystko co niezbędne, aby każdy z uczestników już na samym wstępie mógł poczuć się jak zwycięzca. Przez 2 godziny od 10 rano samochody ustawione były po przeciwległych stronach ulicy, gdzie kibice mogli robić sobie z nimi zdjęcia, gdzie telewizyjne kamery mogły nagrywać wywiady z uczestnikami, gdzie dzieci miały okazję stanąć obok Myszki Miki i na przykład najnowszego Polarisa, a ojcowie robić sobie foty z zespołem Red Foxes, który miał niebawem wystąpić. Było tam wszystko, łącznie z żywym kucykiem, który też pozował do zdjęć.
O godzinie 12:00 rajd rozpoczął się już na dobre. Oczywiście z należytą jego randze pompą. Po występie jednego z zespołów przemówienie miał Minister Sportu, a po nim syn prezydenta Ukrainy Wiktor Janukowycz Junior (nota bene, któremu w tym samym dniu zostaliśmy przedstawieni jako dziennikarze z Polski i z którym mieliśmy okazję porozmawiać, więc... jak tu nie poczuć się VIP-em?). Chwilę później pokaz swoich umiejętności gimnastycznych dały dziewczyny z Red Foxes i rajd rozpoczął się oficjalnym powitaniem każdej z załóg, która miała za zadanie wjechać na rampę, poczekać na oklaski, pomachać do publiczności i dać się sfilmować z każdej strony wśród powiewających flag Ukraine Trophy jak i wszędobylskiego confetti. Chyba nie było tam żadnej załogi, której serce nie zadrżałoby mocniej, kiedy stała w blasku chwały na tejże rampie. Oczywiście my też mieliśmy okazję się tam znaleźć. Choć jako załoga 2-osobowa, tylko połowicznie. Ktoś musiał uwieczniać na zdjęciach tę ważną chwilę. Przedstawiono nas z pewnym zaskoczeniem w głosie prowadzącego, ale i dającą się słyszeć radością: "oooo Polaczki!!! Krakowskie województwo!" Byliśmy tam jedynymi obcokrajowcami, a to był kolejny raz kiedy od czasu naszego przyjazdu poczuliśmy przychylność naszych wschodnich sąsiadów. Ale o nich samych będzie nieco później.
Prolog po burzy
Z uroczystości w Kijowie, ponownie należało wrócić do Yasnogorodki (Ясногородка). W godzinach późnopopołudniowych przewidziano pierwszy etap zmagań, który miał mieć około 20 km długości. Dzięki ogromnej burzy, jaka przeszła chwilę przed, trasy zrobiły się naprawdę "tłuste". Zawodnicy mieli przed sobą do pokonania "pływalnię", w którą natychmiast zamienił się podmokły las brzozowy. Stawanie na rękach w celu wylania wody z woderów – norma. Wieczór jak zwykle spędzony został na naprawach tego, co się zepsuło. A co mogło się zepsuć?
Samochody i "kotliety"
To co może zaskoczyć nas, czyli obcokrajowców to SAMOCHODY!!! Jedynie w najtrudniejszej klasie TR3 pojawiały się pojazdy "samochodopodobne". Wszystkie inne klasy takie jak: Turystyk, TR1, TR2, Open 33 dzięki regulaminowi rajdowemu skupiały w sobie tylko auta. Widok przypominający nasze rajdy sprzed 10 lat! Naprawdę miło było patrzeć na zmagania pojazdów, które codziennie widzimy na drodze, a nie na same "kotliety" (Kotliet potoczne, ukraińskie określenie na pojazd zrobiony z byle czego). Do tego praktycznie całkowity brak chińszczyzny! Wszystkie akcesoria firmowe, najczęściej te z wyższej półki. Często obserwując zmagania zachodnich zawodników w Polsce, mieliśmy wrażenie, że faktycznie ich pojazdy są "oszpejowane" i doinwestowane. Po wizycie na Ukriane Trophy śmiało mogę stwierdzić, że do niektórych wschodnich sąsiadów jeszcze im trochę daleko. Ulubioną marką jest oczywiście Toyota, albo Mercedes, a powszechnym widokiem Toyota FJ Cruiser utopiona w błocie. Coś czego w Polsce chyba na żadnym rajdzie nie doświadczymy. Oczywiście są również i tańsze okazy, dostępne na każdą kieszeń. Rajd jest przewidziany dla wszystkich, co oznacza, że w turystyku jechał zarówno Unimog, Gaz, Uaz, Mitsubishi Pajero, Daihatsu, jak i Vitara. To co również rzucało się w oczy to wysokość samochodów – nasz był jednym z najniższych, podczas gdy w Polsce jest odwrotnie. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na popularność na naszych rajdach różnorakich trawersów. Na Ukrainie jeśli w ogóle są, to niezbyt wysokie. Kolejny punkt to silnik. Trasy obfitują w tereny podmokłe, dlatego popularniejsze są diesle, które lepiej znoszą wodę. U nas natomiast liczy się przede wszystkim prędkość i czas, stąd pewnie benzyna.
Niedziela z Vasilem
Pobudka 4:30 rano (dodajmy tylko, że na Ukrainie jest 1h do przodu, czyli dla nas 3:30). 5:00 odbiór współrzędnych na dany dzień rajdu – Ukraine Trophy to rajd nawigacyjny, nie ma tutaj roadbooków. Nasz typ nawigacji był całkiem niezłym żartem! Nawigacja na rajdzie odbywa się na waypointach, które wprowadzamy np. do programu Ozi Explorer. Wszystkie te nowości spowodowały, że dostaliśmy od organizatora pilota imieniem Vasil. Myślę, że organizator bał się tego, że utkniemy na zawsze w ukraińskim lesie... Vasil miał więc wyjaśnić nam, jak się zbiera punkty, abyśmy mogli na drugi dzień jechać już sami. Dodam tylko, że oprócz funkcji pilota, był również i naszym tłumaczem z języka ukraińskiego na... ukraiński, tyle że mówiony nieco wolniej. W niedzielę mieliśmy przejechać trasę przeznaczoną dla turystyka. Często jest nią droga dojazdowa do punktów kontrolnych dla cięższych klas. Tak więc mieliśmy okazję po raz pierwszy zasmakować rajdowej Ukrainy. Punkty zbiera się również nieco inaczej niż u nas. Ze względu na codzienne odcinki o długości prawie 200 km nie stoją na nich żadni sędziowie. Drogę dojazdową do punktu wybiera każdy sam, więc zawsze jest okazja na to, aby poczuć się prawdziwym odkrywcą i znaleźć się na trasie nieuczęszczanej przez nikogo przez ostatnie 20 lat. Nam również zdarzyły się całkiem przyjemne drogi, które nagle kończyły się ścianą lasu.
Zdobycie punktu polega na zrobieniu zdjęcia jednemu z zawodników, którego ręka dotyka np. słupa, drzewa, kamienia z numerkiem, a druga samochodu. Jednak w taki sposób, żeby było widać również i numer startowy całej drużyny. Cała zabawa więc polega przede wszystkim na odnalezieniu punktu, a później ustawieniu jak najbliżej niego swojego samochodu. Czasami była to niezła gimnastyka, a Vasil pilnował, żeby wszystko było dobrze widoczne i starał się nas nie zgubić. Po kilku godzinach pierwsze lody zostały przełamane. Myślę, że nawet polubił nasz zepsuty, rozkładający się na każdej dziurze fotel, w którym siedział. Dał się namówić na wspólny obiad, którym były kanapki z salami zakrapiane oczywiście herbatą. W tym dniu trasy wiodły przez wysiedlone po Czarnobylu wsie. Wysiedlone, ale jednak nadal zamieszkałe. Dla wszystkich zainteresowanych: jest tam całkowicie normalnie.
Kropką nad i stało się wspólne przejechanie tras dla mocniejszych klas, gdzie pod sam koniec naszej niedzielnej tułaczki wpadliśmy po uszy w błoto. Jest to całkowicie normalne – zawsze na koniec musimy się gdzieś wpakować. I tutaj należą się specjalne podziękowania dla ekipy z numerem 605, która tracąc swój cenny czas przez 30 minut starała się nas wyciągnąć z tego bagna. Obopólna pomoc w trakcie przejazdów po tych dzikich terenach nie jest czymś niezwykłym. Jest to całkowicie normalne, zawodnicy pomagają sobie nawzajem, często nawet jadą grupowo jak np. W klasie ATV. Trasę turystyczną mogę określić jako naprawdę ciekawą dla tych, którzy mają ochotę pojeździć w terenie, ale nie topić od razu swojego samochodu po lusterka w błocie. Faktycznie wystarczyło mieć tylko pojazd z napędem 4x4 i raczej otwartą psychikę na rysujące go zewsząd gałęzie. Dla niektórych taki dzień mógłby wydawać się nieco nudny, ale pamiętajmy, że na odcinku 200 km znaleźć można wszystko od szutrów, piasku, łąk, bruku, starych płyt betonowych, aż po kałuże z wodą. Vasil niestety musiał odjechać od razu do Kijowa, ale dostaliśmy od niego lepsze mapy, więc zakładam, że nie było mu z nami tak źle. W czasie naszej "walki" o punkty, baza zdążyła już zmienić swoje miejsce i tak oto znaleźliśmy się w miejscowości o nazwie Owrucz (Овруч), skąd na drugi dzień mieliśmy ponownie wyruszyć kilkaset kilometrów w głąb lasów.
Białoruś
W poniedziałek pojechaliśmy już sami. Myślę, że organizatorzy przestali się już obawiać, że zginiemy w ukraińskiej puszczy i dali nam wolną rękę. Mieliśmy pokonać odcinek 180 km i wrócić z powrotem do miasta Owrucz. Dzień spędziliśmy na polowaniu. Przez pierwsze pół dnia prawie nie spotkaliśmy żadnej z ekip. Początek i koniec w Owrucz, dlatego niektórzy rozpoczynali przejazdy od końca, inni od środka, a niektóre załogi od początku – jak i my sami. Tereny przygraniczne z Białorusią obfitują we wszystko, czego off-roadowa dusza zapragnie - tak jednym zdaniem można opisać to, co widzieliśmy. Miałam wrażenie, że poznaliśmy już wszystko, ale z każdym dniem teren potrafił nas czym innym zaskoczyć. Piękne jeziora, podmokłe łąki, szutry przez wsie, lasy. Jako że sami próbowaliśmy dostać się do niektórych punktów kontrolnych, mieliśmy okazję zaobserwować pewną zależność tego dnia: jeśli droga była łatwa, punkt do zdjęcia umieszczony był zwykle np. na środku rozlewiska, a jeśli droga wiodła poprzez karczowanie krzaków, punkt był już na wyciągnięcie ręki. Chyba najbardziej pomysłowy tego dnia był ten przeznaczony między innymi dla UTV. Gdzie? Tuż pod drewnianym mostem! Zawodnicy musieli dopłynąć pod most i dopiero tam mogli zrobić sobie zdjęcie. Tam też zauważyliśmy kolejne, nowe dla nas zjawisko. Leśnik czy mieszkaniec okolicznej wioski to osoba, która chce tylko pozdrowić zawodników, albo zrobić zdjęcie, a nie zadzwonić na policję i zgłosić, że po drodze jeżdżą jacyś idioci. Kompletne zaskoczenie jak dla nas. Dodam tylko, że na Ukrainie jeżdżenie po lasach jest legalne, jak i wybór drogi po lesie należy również do kierowcy. Oprócz tego nastawienie ludzi do osób jeżdżących w terenie jest o 180 stopni inne niż u nas. Wszyscy chcą robić zdjęcia, machają, witają się i pozdrawiają tych, którzy próbują swoich sił w terenie. To co nas uderzyło od razu po przyjeździe na
rajd, to niesamowita serdeczność i pomoc, którą na każdym kroku ktoś nam chciał zaoferować. Nie tylko nam – jako obcokrajowcom, ale również oni między sobą nawzajem zachowują się w podobny sposób. Jest to naprawdę szalenie przyjemne, jeśli to co się robi, jest całkowicie akceptowane, a wręcz w pewnym sensie podziwiane. Podczas jednej z rozmów przyznaliśmy, że w Polsce nie można jeździć po lasach – takie przepisy i koniec. Lasów jest mało, a przepisy coraz bardziej ukrócają jazdę nawet po poligonach, po których czołgi jednak jeżdżą nadal. Było to dla nich trochę w stylu opowieści o kosmitach, jak to... "nie można"? Co to za dziwny kraj ta Polska...
Dzięki świetnej organizacji rajdu, nawet podczas naszej nieobecności w bazie tam również coś się działo. W tym dniu na przykład zaproszono dzieci, które miały okazję posłuchać i pooglądać pojazdy pozostałe na campingu. Był to dzień specjalnie dla nich, który nam został pokazany na wieczornym spotkaniu organizacyjnym.
Po powrocie do bazy również nie można było się nudzić. Każdy wieczór o godzinie 21 – 22 był poświęcony na podsumowanie dnia, pokazanie relacji z dnia poprzedniego, albo wyświetlenie filmu o ukraińskim zawodniku, który startował w Dakarze. Po pobudce o 4:30, 15 godzinach w terenie, zimnym prysznicu, kolacji i zimnym piwku, godzinie poświęconej na podsumowanie Ci ludzie mieli jeszcze siłę siedzieć do północy i naprawiać swój samochód, a następnie wstać rano i ruszyć dalej. Oni naprawdę są ulepieni z innej gliny!
Vlad, czyli Spiderman
Tym razem w samochodzie jechał z nami Vlad "Camera Man" z FAU. Vlad miał kręcić ujęcia z trasy, dlatego poproszono nas o zabranie go ze sobą. Biegle mówił po angielsku, więc mogliśmy trochę dopytać o szczegóły jego pracy i życia. Potocznie nazwany został Spidermanem przez zaprzyjaźnionego z nami jednego z organizatorów. Kiedy Vlad dzwonił, aby powiedzieć, że się spóźni, otrzymaliśmy telefon z informacją: "Dzwoni Vlad, Camera Man...hmm...a raczej Spiderman!" I tak o to Vlad stał się naszym Spidermanem. Dodam tylko, że na Ukrainę wyruszyliśmy w 2 osoby, a tego dnia na bazę wróciliśmy w 5! Ale o tym nieco później.
Tym razem ponownie zmienialiśmy bazę, więc wszyscy jechali wreszcie po kolei. I tym razem trasa również była fantastyczna... Leśne trawersy, punkty znajdujące się w ruinach byłej bazy z czasów ZSRR, strumienie, drogi donikąd. Trasa obfitowała również w kąpiele błotne. Jedna z nich określona została specjalnie dla nas w języku polskim jako "ciemna du**". Faktycznie straszna du** tam była, woda w kolorze czekolady sprawiająca wrażenie, że sięga co najwyżej do kolan, a kiedy człowiek do niej wpadł, zatapiała aż po pas! Wiem, bo sprawdziłam osobiście. Taka trasa prowadziła do kilku punktów kontrolnych i miała ponad kilometr długości. Tutaj warto nadmienić, że technika przejazdu jest trochę inna niż ta znana nam w Polsce. Samochody mają wyciągarki elektryczne, nie spotkaliśmy mechaników. Zabawa więc polegała na tym, żeby przejechać na kołach, a nie ciągnąć ze sobą pół lasu.
Jednak chyba największe wrażenie tego dnia wywarło na nas jeziorko w dawnym kamieniołomie. Woda, do której prowadziły strome zjazdy po głazach, sprawiała wrażenie, że odpływa. Tam też jedna z załóg w klasie TR 3 straciła na chwilę swój pojazd, który wtoczył się pod wodę. Na szczęście nic nikomu się nie stało. Dwie wyciągarki używane były na pilota i w taki sposób samochód sam zsuwał się do punktu, asekurowany przez kierowcę i drugą osobę. My sami po raz kolejny posłużyliśmy jako punkt zaczepienia dla zawodników, którzy próbowali się już stamtąd wydostać. A w drodze do bazy natura była dla nas dość hojna ponieważ zgarnęliśmy kolejnego, już drugiego w tym dniu Spidermana oraz jego kolegę doczepionego do nas na lince na quadzie. Lody po raz kolejny zostały przełamane - tym razem otrzymaliśmy armeński koniak!
Komary, muchy i moczary
Nasz ostatni dzień przypadł na jedną dobę przed końcem rajdu. Tym razem stał on pod znakiem rzek i wszelkiego rodzaju zbiorników wodnych, łącznie z łąkami, które wciągały każdego, kto miał ochotę choć na chwilę się zatrzymać. Fantastyczne trasy na mokradłach, do których prowadziły takie zarośla, że niektórzy na wyposażeniu mieli nawet piły spalinowe. Drzewa porastające rozlewiska tak suche, że jednym palcem można było je powalić na ziemię. Krajobraz z innej planety. I tym razem, już po raz trzeci – ostatni, obóz przeprowadzał się w kolejne miejsce z Olewsk (Олевськ) do Sarni (Сарни). A tam kolejne 120 km trasy oraz oficjalne zakończenie tegorocznej 820-kilometrowej Ukraine Trophy.
Z naszymi nowo poznanymi przyjaciółmi żegnaliśmy się chyba trzy, albo nawet cztery. Jakoś nie mieliśmy ochoty wyjeżdżać, ale stwierdziliśmy, że lepiej jak pozostanie nam niedosyt niż przesyt. W ostatnim dniu okazało się, że chyba faktycznie przełamaliśmy jakąś barierę. Każdy kto był kiedykolwiek na wschodzie, pewnie wie, że pomimo całej sympatii mieszkańców tego regionu świata, na szacunek trzeba sobie jednak zasłużyć. Nie wiem, czy mam rację, ale poczuliśmy, że trochę tego szacunku zyskaliśmy. Kiedy rozeszła się wieść, że Polacy
wyjeżdżają, okazało się, że Ci którzy nie mówili po angielsku, zaczęli do nas zagadywać, robić nam zdjęcia, pytać, gdzie będą nasze. A co najmniej połowa z nich mogła już spokojnie pochwalić się swoimi wizytami w Polsce i opowiedzieć nam, jak było. Poczuliśmy pełną akceptację z ich strony. Oprócz koniaku dostaliśmy wszelkiego rodzaju muzykę huculską wgraną na nasz komputer, mapy, zaproszenie na kolejny rajd już nie tylko dla nas samych, ale i również dla wszystkich naszych przyjaciół, jak i wszystkich Polaków!
Większość z osób, które dowiedziała się, że chcemy jechać na rajd, o którym wiemy jedynie tyle, że jest w okolicach Kijowa i rozpoczyna się 29 czerwca, pytała, czy... jesteśmy tego pewni. Z perspektywy czasu i tego, ile znamy Ukrainę, pytanie w takim stylu jest trochę śmieszne. Niestety większość ludzi boi się Ukrainy. Mają wrażenie, że czas zatrzymał się tam 20 lat temu, a po ulicach grasują niedźwiedzie rodem z Syberii. Owszem, skłamałabym, że nie widać upływu czasu po niektórych wsiach, czy nawet miastach. Jednak należałoby sprostować, że pod wieloma względami Ukraina jest już daleko, daleko przed nami. Tak wspaniałych terenów do jeżdżenia i tak przychylnych temu ludzi w Polsce nie mamy! Rajd zorganizowany jest na światowym poziomie. Pomimo tego że wśród zawodników byliśmy chyba jedynymi obcokrajowcami, mam wrażenie, że w kolejnych latach będzie ich już więcej. Ukraine Trophy jest rajdem przyszłościowym nie tylko pod względem przychylnych przepisów, ale również nieograniczoną możliwością ustalania nowych tras. Każdy kto chciałby poczuć prawdziwą przygodę i poznać wspaniałych ludzi będzie czuł się tam nawet lepiej niż u siebie w domu.
Text, foto i nawigacja: Dorota Polak; za kierownicą: Przemek Kania
Chcielibyśmy serdecznie podziękować Irinie i Sergeyowi za ich pomoc i wspaniałą gościnę. Załodze nr 717 startującej Unimogiem za wsparcie w trakcie zawodów, załodze 605 za pomoc na trasie. Sędziom za muzykę huculską i ich poczucie humoru, Vasilowi, który przez jeden dzień był naszym pilotem, Natalii za pomoc w zlokalizowaniu Spidermana, Vladowi, który towarzyszył nam przez 150 km i wszystkim tym, którzy okazali nam swoją sympatię, a nawet nie poznaliśmy ich imion. Cпасибо! :-)