Borneo to wyspa niezwykła, na której 80-tki pełnią rolę ambulansów medycznych, a odrestaurowane 40-tki dostają drugie życie jako pomoc drogowa. Miejscowi sprawiają wrażenie, że samochód bez napędu na cztery koła to nie samochód, chyba że marki Proton. Wyspa, która dzisiaj niczym już nie przypomina tej znanej nam z relacji Camel Trophy. Lasów deszczowych już prawie nie ma, a drogi do plantacji palm olejowych w ekspresowym tempie pokrywają się asfaltem. Jednak dla najbardziej wytrwałych, tych którzy poszukują przyrody w jej pierwotnym wydaniu sprzed 170 milionów lat, to miejsce konieczne do odwiedzenia.
Trasa: Kota Kinabalu – Kota Belud – Tip of Borneo - Kudat – Pitas – Sandakan – Tabin Wildlife Reserve – Lahad Datu – Semporna – Tawau – Malian Basin Conservation Area – Sapulut - ??? - Kuala Penyu - Kota Kinabalu
Plan na Borneo: brak planu
Wybierając się na Borneo, mieliśmy zamiar wysłać tam jedynie samych siebie. Środek transportu postanowiliśmy znaleźć już na miejscu. Oczarowani opowieściami o słynnym Camel Trophy, którego edycja w roku 1993 była właśnie na Borneo, w rejonie Sabah, postanowiliśmy sprawdzić, jak jest tam naprawdę. Co miało nas czekać po przylocie, tego nie wiedzieliśmy, aż do momentu opuszczenia pokładu samolotu w Kota Kinabalu. Informacji dotyczących podróżowania po Borneo w języku polskim jest jak na lekarstwo. Albo po prostu nie udało nam się ich znaleźć. Zaopatrzeni byliśmy jedynie w przewodnik Lonely Planet oraz w informacje z kilku stron australijskich backpakersów. Nasz plan nie był zbyt wyszukany: po prostu ruszyć wgłąb zielonej wyspy. Zielonej, jak nam się wówczas wydawało...
Rzeczywistość okazała się bardziej zaskakująca niż przypuszczaliśmy. Już po wyjściu z lotniska zobaczyliśmy, że największe miasto regionu Sabah (część Malezyjska Borneo, południe wyspy), nie jest zbitym z desek małym miasteczkiem, a prężnie rozwijającą się aglomeracją. W końcu Malezja to jedno z najnowocześniejszych państw w Azji. Parking obok lotniska obfitował we wszystkie dostępne modele Land Cruiserów, począwszy od J4, kończąc na najnowszej 200-tce. Wtedy też zobaczyliśmy pierwszych turystów, którymi byli Australijczycy, Niemcy i Chińczycy. To był pierwszy znak dla nas. Od razu zrozumieliśmy, że nie będzie tutaj tanio. Potwierdzić miał to wkrótce i również nasz przewodnik Lonely Planet, który nota bene na miejscu okazał się całkowicie bezużyteczny. Lonely Planet o Borneo to chyba najgorszy przewodnik, z jakim mieliśmy kiedykolwiek do czynienia. A korzystaliśmy już z kilkunastu. Informacje w nim zawarte skupiają się wokół kilku zdań na temat tego, jakie miejscowe biuro podróży należy wybrać, aby zorganizować swój pobyt na wyspie, z jakich firm należy skorzystać itd. Tym nie byliśmy zainteresowani, a o podróżowaniu na własną rękę praktycznie nie było mowy, oprócz tego, że raczej się nie da.
Kota Kinabalu i poszukiwanie odpowiedniego samochodu
Pierwsze dni w Kota Kinabalu upłynęły nam na poszukiwaniach wehikułu, którym moglibyśmy poruszać się po wyspie. I nie mam tutaj na myśli wszechobecnych Protonów, czyli mikro samochodów, które rozwijają makro prędkości na szutrowych drogach, pod warunkiem, że za kierownicą siedzi miejscowy. Wybór padł na Isuzu D-Max 3.0l diesel. Był to najtańszy, dostępny w wypożyczalni pojazd z napędem 4x4. Do tego pick-up z pokrywą na pace, która pozwalała nam przerzucić plecaki do bagażnika i tym samym mieć miejsce do spania. Samochód wypożyczyliśmy od Abdula del Abdula plus zdecydowaliśmy się na koszt dodatkowy jakim był GPS. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że mapy na Borneo nie istnieją, nawet Google Maps ma problemy. Zaopatrzeni w prawie terenowy samochód, dwa plecaki, nieprzydany przewodnik i papierową mapę zakupioną w księgarni obok wypożyczalni, ruszyliśmy w drogę. Jedyny nasz wyznacznik, którym mieliśmy zamiar się kierować była niegasnąca świadomość o Camel Trophy 93'.
Pamiętając filmy VHS z tamtej wyprawy, nawet nie ośmielaliśmy się myśleć o podobnej trasie, naszym wypożyczonym wozem. Jednak chcieliśmy być na tyle blisko historii, że też postanowiliśmy ruszyć dookoła Sabah. W tamtym momencie, mając do dyspozycji jedynie papierową mapę zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w każdej chwili możemy zakończyć podróż ze względu na brak dróg i wszechobecny las deszczowy."Wszechobecny" jak się później okazało, nie był jednak las deszczowy.
Kierunek: na północ!
Po wyjeździe z miasta ruszyliśmy na północ. Pierwszy dzień drogi zweryfikował nasze jakże optymistyczne podejście co do posiadanego GPSu. Zgubiliśmy się od razu po wyjeździe z Kota Kinabalu! Jednak gdyby nie GPS to mimo wielkich chęci, na pewno nie trafilibyśmy na drogę, do której nas zaprowadził. Dotarliśmy do skrótu wykorzystywanego przez żołnierzy w czasie II wojny światowej... Piękna, bezkresna droga szutrowa wiodąca przez małe, prawie opuszczone wioski, która po kilku godzinach jazdy zakończyła się szlabanem z napisem 15 000$ kary za wjazd dalej. Zaczynało się robić ciekawie. Dzięki temu musieliśmy zatrzymać się w jednym z miejscowych domów i zapytać o drogę. Pierwsze spotkanie z miejscową ludnością. A tam, na końcu świata jak gdyby nigdy nic, na leżaku, wypoczywał czytając książkę - Australijczyk! Faktycznie byli oni wszędzie. Przyjechał na wakacje i chciał się po prostu "zgubić" na wyspie. My zgubić się nie planowaliśmy, a wylądowaliśmy razem z nim gdzieś, gdzie na drodze spotkaliśmy tylko stojącą Serię i nic więcej. Swoją wizytą wprawiliśmy w osłupienie właścicielkę domu, która gdyby nie Australijczyk, sprawiałaby wrażenie, że widzi tutaj pierwszego białego człowieka. Była chyba jeszcze bardziej zaskoczona naszym widokiem, niż my widokiem Ozziego na leżaku. Udzieliła nam porady na wagę złota: na Borneo posługiwać się należy jedynie znakami drogowymi, niczym innym. Bogatsi o to doświadczenie wróciliśmy z powrotem na asfalt i udaliśmy się w stronę wybrzeża.
Spanie w temperaturze 30 stopni
Nasza pierwsza noc w pick-upie była dość problematyczna. I to największą trudnością o dziwo nie był brak miejsca – jedna osoba spała na fotelu pasażera, a druga na tylnej kanapie, ale temperatura. W dzień mieliśmy do czynienia z prawie 36 stopniowym upałem i 80% wilgotnością powietrza, co weteranów rajdów w porze deszczowej mogłoby tylko przyprawić o atak śmiechu, ale w nocy temperatura również nie spadała poniżej 30 stopni. Zważywszy na fakt wszechobecnych komarów, naszego braku jakiegokolwiek sprzętu dodatkowego, postanowiliśmy zalogować się na plaży. A tam komarów było jeszcze więcej, a do tego doszły gromady krów, które swoją życiową wędrówkę rozpoczynały w późnych godzinach wieczornych i po zmroku, aż do świtu. Jedynym wyjściem z takiej sytuacji było spanie z zamkniętymi oknami. O północy okazało się to niemożliwe więc ruszyliśmy dalej w trasę. Postanowiliśmy więc zatrzymać się przy drodze wiodącej do Mt Kinabalu, najwyższego szczytu na Borneo (4 101 m n.p.m.). Im wyżej tym chłodniej. To był dobry pomysł. W miarę zbliżania się do niego, temperatura spadała i kiedy osiągnęła wartość 23 stopni, wreszcie mogliśmy spokojnie zasnąć. A spaliśmy na poboczu, jak nasi nowi znajomi - kierowcy tirów.
Simpang Mengayau Cape (Tip of Borneo)
Najwyższy szczyt wyspy znajduje się w górach Crocker, w Narodowym Parku Kinabalu. Tam też po raz pierwszy mogliśmy przyjrzeć się bliżej cenom atrakcji turystycznych. Jeśli chodzi o ich wysokość, to są one całkowicie dostosowane do turystów australijskich. Ale największe zaskoczenie miało dopiero nadejść. Po krótkiej wizycie w Parku ruszyliśmy na północ. Trasa od Kota Belud do Kudat wiodła przez niezliczone ilości plantacji palmy olejowej. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to nie lasy deszczowe, a palmy olejowe porastają całą wyspę. Uznaliśmy, że jest to chwilowe i palmy zaraz się skończą. To niestety nigdy nie nastąpiło.
Kudat jest mały, sennym miasteczkiem portowym, w którym kończy się olej napędowy. Na szczęście oprócz sieciowych stacji benzynowych, swoje złote czasy mają również i małe, rodzinne punkty z paliwem, w których diesla nigdy nie brakuje. Do Kudat zjeżdża się wielu turystów, ale jedynie dlatego, żeby popłynąć na niedaleko znajdujące się wyspy. My, po zapoznaniu się z cenami noclegów na wyspie jak i odpłatną ofertą nic nierobienia, postanowiliśmy poszukać własnej, prywatnej plaży, z dala od domów i turystów, a gdzieś w pobliżu Borneo Peak. I tak, w niedalekiej odległości od pomnika upamiętniającego prawie 40-dniowy pobyt Magellana, w trakcie jego podróży do Wysp Korzennych udało nam się zboczyć z drogi i "zgubić" na wszechobecnych plantacjach palmy, po to tylko aby znaleźć prywatną plażę nad Morzem Południowochińskim. Tam, po raz pierwszy przekonaliśmy się że Borneo również proponuje bezpłatne atrakcje, ale są one niestety trudniej dostępne. Było pięknie! Szutry i piaski wiodące w stronę plaży, zrekompensowały nam cały dzień jazdy po asfalcie. Na drugi dzień czekała na nas dość niemiła niespodzianka, którą były śmieci. Nie byliśmy, aż tak daleko żeby i one nas nie dosięgły. Niestety rajskie plaże z pocztówek zdarzają się na Borneo jedynie, wtedy kiedy przynależą one do 5-gwiazdkowych hoteli. Reszta...zawalona jest śmieciami.
Motoryzacja
Osłodą krajobrazu palmowego okazały się wszechobecne LR Serie. Tak jak w miastach można znaleźć 80-tki ambulanse, 40-tki jako pomoce drogowe, tak na plantacjach palmowych wiodą prym Serie. Jeśli ktoś decyduje się na nowszy model pojazdu terenowego, to swoją Serię i tak stawia obok domu, ale już jako eksponat muzealny. Jeśli mowa już o motoryzacji z napędem na 4 koła, nie można zapomnieć o oponach. Na prowincji panuje zwyczaj posiadania dwóch "normalnych", łysych opon na przód, a na tył jakiś bardziej wyszukanych, obowiązkowo już z terenowym bieżnikiem.
Na drogach Borneo przede wszystkim królują pick-upy. Czasami zastanawialiśmy się czy mieszkańcy nie mają jakiegoś dofinansowania od rządu, albo za darmo nie otrzymują Hiluxów, D-Maxów, czy Navar! Dość nietypowym dla nas odstępstwem od polskich standardów była również odwrotnie proporcjonalna zależność wyglądu domu do jakości samochodu, który przed nim stał. Mieszkańcy sprawiają wrażenie, że wprost uwielbiają motoryzację. Nawet najbardziej podłe autobusy miejskie mają zainstalowane lepszej klasy głośniki, czy kilka światełek leadowych. Dlatego nawet przed/pod drewnianą szopą bez okien można było zauważyć co najmniej jednego nowego, oczywiście pick-up'a. Natomiast jeśli dom był już murowany, w miarę komfortowy przed jego wejściem nie stało nic na warto byłoby zwrócić uwagę.
Śmieci
Śmieciom warto poświęcić nieco uwagi. O tym na jaką skalę jest zaśmiecona cała wyspa mieliśmy okazję dowiadywać się za każdym razem, kiedy wybieraliśmy drogę wiodącą wybrzeżem. Nadmorskie, drewniane domy na palach, wyglądające jak z filmów, niestety nie stały zanurzone w wodzie, a w tonie walających się wokół śmieci. Dopiero kilka metrów od nich można było dojrzeć morze. Tak jak i kontynent azjatycki, tak i również sama wyspa tonie w śmieciach. Można byłoby uznać, że jest to spowodowane nieświadomością mieszkańców, ale w porównaniu z tym jak wyglądają parki narodowe, miejsca gdzie przyroda jest chroniona, odnosi się wrażenie, że oni po prostu tak mają. W parkach jest czyściej niż u nas, a poza nimi "papierki" rzuca się za siebie. Tradycja, która nienadążna za nowoczesnością? Woreczki foliowe zabijają ich przyrodę.
Sepilok, czyli ratujemy orangutany
Z Borneo Peak wyruszyliśmy na wschód. Nocna jazda, nieoświetlonymi drogami z dziurami na pół metra kończyła się dla niektórych wizytą w rowie. Jednak to 100-tka przewrócona na dach na jednym z miejscowych rond zrobiła na nas największe wrażenie.
Patrząc na minę kierowcy i osób obecnych w miejscu zdarzenia, nie było to nic nowego. Dla nas natomiast nowością było, że jeszcze się nie zgubiliśmy. GPS stał się już tylko kompasem, a powoli zaczynaliśmy odkrywać drogi, których nie było jeszcze na mapie.
Naszym kolejnym celem była pierwsza i chyba już ostatnia atrakcja turystyczna, z którą chcieliśmy się zmierzyć na Borneo. Sepilok, czyli miejsce rehabilitacji osieroconych orangutanów lub tych, które ucierpiały z powodu wycinki lasów deszczowych. Orangutany, w tłumaczeniu "człowiek/mężczyzna z lasu", są zwierzętami naprawdę niezwykłymi. Oprócz swojego wyglądu - przypominającego po części normalnego, niższego człowieka, a po części Alfa z serialu dla dzieci, wykazują również niezwykłe zachowania społeczne. Pośród jednej ze zwierzęcych "społeczności" odkryto, że orangutany posługują się prymitywnymi narzędziami np. w trakcie zdobywania pożywienia. To może nasunąć jedynie wniosek, co by było gdyby w latach 80-tych, człowiek jednak nie wszedł po raz pierwszy do lasu deszczowego i nie zakłócił tam panującego porządku oraz ewolucji.
Sepilok to miejsce o tyle istotne, że pomimo nawału turystów mieliśmy okazję na własne oczy przekonać się jak bardzo zdegradowane jest środowisko naturalne na Borneo. W ciągu ostatnich 10 lat wycięto ponad połowę lasów deszczowych, a wycinka trwa nadal. W związku z ekologicznymi przepisami w Unii Europejskiej, olej palmowy będzie jeszcze bardziej pożądanym biopaliwem, niż do tej pory. Niestety jak zwykle prym wiodą najpotężniejsi tego świata i największe koncerny kosmetyczne, chemiczne i spożywcze, które nieustannie skupują olej palmowy. A po co? Używamy go wszędzie – zaczynając od ciastek, a kończąc na detergencie do WC. A to sprawia, że uprawa palmy olejowej jest żyłą złota. I pomimo działań ekologów, nic nie stoi na przeszkodzie, aby w ciągu najbliższych 15 lat na wolności nie pozostał już żaden
orangutan, ani żaden słoń azjatycki. W Sepilok zdaliśmy sobie sprawę z tego, że las deszczowy będziemy mogli obejrzeć już tylko w chronionym rezerwacie, a jakiekolwiek próby zobaczenia go na "dziko" będą prawie żadne. A dlaczego? 170 mln letnie lasy deszczowe na Borneo są systematycznie zamieniane na ... plantacje palmy olejowej. A jak wpływa to na nasz klimat? W skrócie: w lesie jest deszczowo i pochmurno, temperatura około 26 stopni, a tuż obok lasu na plantacji palmowej świeci słońce i temperatura wzrasta do 36 stopni. Czy dlatego w tym roku nie mieliśmy zimy?
W poszukiwaniu lasu deszczowego
Niestety nieco zniesmaczeni obrotem spraw, postanowiliśmy wreszcie spróbować dostać się do jakiegokolwiek lasu deszczowego i na własne oczy sprawdzić o co w tym wszystkim chodzi. Po 30km off-roadu dotarliśmy do Tabin Wildlife Reserve. Tam też dowiedzieliśmy się, że bez wcześniejszej rezerwacji noclegu w hotelu obok wejścia do lasu, nie mamy szans na trekking. Koszt noclegu i wynajmu przewodnika (dodam, że bez przewodnika nie ma możliwości wejścia) wyniósłby około 1000zł. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej.
Kolejnego dnia postanowiliśmy dostać się do biura, które zarządza lasami w Danum Valley (najbardziej znany rezerwat na Borneo, w którym badania prowadzą naukowcy z całego świata). Tam, w centrum miasta oddalonym o 2,5 godziny drogi od rezerwatu, okazało się że mamy do wyboru dwie opcje noclegu w lesie – choć jedna z nich jest wymagana, ponieważ nie można pojechać tylko na 1 dzień. I tak pierwsza za 3500zł, a druga już za 700zł, ale tylko w tym dniu w którym odwiedziliśmy biuro. Była już godzina 10, a zwyczajowo około 14 zaczynał padać deszcz, czyli koniec trekkingu z przewodnikiem. Kolejnego dnia, nasza eksploracja lasu deszczowego nie była już możliwa ze względu na rezerwację wszystkich noclegów przez 150 osobową grupę. Tak, prawie eksplodowaliśmy ze złości. Nasz błąd - mogliśmy wcześniej zarezerwować sobie wejście do Danum Valley. Ale czy na pewno o to nam chodziło? Trekking z przewodnikiem i z setką turystów? Na pewno bylibyśmy zadowoleni, prawie jak w centrum handlowym. Nie daliśmy jednak za wygraną. Postanowiliśmy poszukać własnego skrawka lasu, za cenę która nie zrujnuje naszego budżetu. Warunkiem koniecznym był trekking w pojedynkę, a nie w tłumie. Historia powtórzyła się tak jak w przypadku bezludnej plaży. Po wielu nieudanych próbach, znaleźliśmy na mapie rezerwat, który opisywany był w przewodniku jako niewarty uwagi. Nie miał on nic w sobie interesujące dla przeciętnego turysty. Nie było nawet wzmianki o orangutanach. To był pierwszy dobry znak. Po przejechaniu kilometrów plantacji palmy, dotarliśmy na miejsce. A tam okazało się, że jesteśmy my i dwóch Chińczyków, którzy też tego dnia postanowili wybrać się na trekking. Koszt wejścia dla dwóch osób: 20zł! Alleluja!!! Dodatkowo nie wymagano a) noclegu w lesie za 700zł b) przewodnika. Wreszcie dotarliśmy w dobre miejsce. Las okazał się tym, na co liczyliśmy doświadczyć i zobaczyć na Borneo. Niestety był on w pigułce, bo Borneo to już nie jest niedostępna wyspa porośnięta nieprzebytym gąszczem drzew. To wyspa plantacji palmowej. W lesie o palmach zapomnieliśmy, zastanawialiśmy się tylko nad tym, że będąc w porze suchej doświadczaliśmy tam prawie 90% wilgotności, to można poczuć się w nim jest w porze deszczowej? RainForest Challenge? Jak to bywa w takim miejscu, tak i w tym naszym znalezionym rainforeście, zaczęło padać. Należy tylko wspomnieć, że przed deszczem nie mogliśmy ze sobą zamienić ani jednego słowa. Odgłosy jakie wydają wszelkiego rodzaju robaki zamieszkujące to miejsce, są chyba inspiracją dla firm produkujących alarmy antywłamaniowe. Nasz koniec miał jednak dopiero nadejść. Deszcz = pijawki!!! Zmasowany atak pijawek...z każdej strony wypełzły na nas małe, obślizgłe robaczki, które nie dawały tak łatwo strącić się z butów i ubrania. Zaliczyliśmy chyba wszystkie ich rodzaje, łącznie z pijawką tygrysią, którą ja przyniosłam na plecach do samochodu. Pijawki nie są szkodliwe, są jedynie...obleśnie. Wyczuwają dwutlenek węgla oraz drgania tak więc doskonale wiedzą, gdzie szukać swojego potencjalnego żywiciela. Jakiś sposób na obronę? Sól? Niekoniecznie dostępna w sklepach, Azjaci używają sosu sojowego. Polecanym na jednym blogu, sposobem były długie, obcisłe spodnie na rower, polane olejem. Nie skorzystaliśmy z tej porady. My po prostu uciekliśmy.
Powrót w teren
Po doświadczeniach zdobytych na trekkingu stwierdziliśmy, że jednak to co lubimy najbardziej to jazda samochodem w terenie. Niestety w tym miejscu należałoby dodać, że oprócz jednego miejscowego przewodnika wycieczek, nikt nie był w stanie odpowiedzieć nam na pytanie, czy istnieje jakiś przejazd, wzdłuż granicy z Indonezją. Granica lądowa nie istnieje – porastają je jeszcze żywe lasy deszczowe. Jednak z tego co udało nam się ustalić, jakaś droga powinna tam być ponieważ po pierwsze Camel Trophy musiał dojechać do rezerwatu Maliau Basin, czyli najstarszych lasów deszczowych, a po drugie teraz muszą dojeżdżać tam turyści. I po trzecie, czego dowiedzieliśmy się już na miejscu, trwa nieustanna wycinka drzew więc jakaś droga dla ciężarówek musi być. Miejscowy poinformował nas, że powinniśmy spotkać "first class gravel road". I tak w porze suchej, zamiast błota mieliśmy elegancki, rodem z Australii żwir. Oczywiście jak to w takich miejscach bywa, miejscowi osiągali zawrotne prędkości swymi szybkimi jak błyskawica Protonami. Droga z off-roadowej zamieniała się często w nowiutki asfalt, który prowadził do plantacji palm. Jak przypuszczam, za kilka miesięcy będzie już w całości pokryta nową nawierzchnią.
Żegnaj Camel Trophy!
Doświadczenia z asfaltem lekko nas zniesmaczyły więc za ostrzeżeniem w przewodniku, postanowiliśmy pojechać do Sepuluk. Według Lonely Planet dopiero tam diabeł miał nam powiedzieć dobranoc. W powyższej miejscowości zjedliśmy pyszny obiad i stwierdziliśmy, że czas najwyższy się zgubić. Tak też uczyniliśmy. Wyruszyliśmy w trasę, gdzie w przydrożnych miejscowościach chyba białego człowieka jeszcze nie widziano. Przejechaliśmy wioski, w których obok drewnianych chat stały prawie same 40-tki i 60-tki. Czas zatrzymał się w miejscu, już nawet w przypadku motoryzacji. Po wyżłobieniach i naderwanych urwiskach mogliśmy sobie tylko wyobrażać jak ta droga wygląda w porze deszczowej.
Na jej końcu znaleźliśmy wioskę, w której wszyscy mieszkańcy byli zajęci meczem piłki nożnej z wioską obok, znajdującą się za wiszącym nad rwącą rzeką mostem. Niestety dalszego przejazdu nie było więc musieliśmy wracać. A jak na życzenie zrobiło się czerwono, a później po prostu ciemno i rozpętała się tropikalna burza. Wtedy już nie musieliśmy nic sobie wyobrażać, porę deszczową mieliśmy na zawołanie. Powrót okazał się w miarę możliwy, samochód z wypożyczalni powoli pokonywał trudności. Najgorzej spisywały się opony "prawie" terenowe i mułowaty silnik diesla. Po kilku godzinach powrotu w całkowitych ciemnościach, znaleźliśmy wyjazd. Kolejnego dnia, trzeba było poszukać myjni.
Obecnie, czyli od ponad 20-lat na Borneo organizowany jest rajd o wdzięcznej nazwie Borneo Safari. Większość "oszpejowanych" terenówek na wyspie, dumnie wozi naklejki z numerami uczestnictwa. Rajd nie wiedzie trasą, którą przebyliśmy. Rozgrywany jest w północnej części rejonu Sabah, w miejscach do tego przeznaczonych. Patrząc na pojazdy, które biorą w nim udział – każdy może znaleźć coś dla siebie. My natomiast znaleźliśmy na Borneo swój upragniony las deszczowy oraz poczucie, że...to co było nie wróci. Trasę Camel Trophy po części porastają już tylko palmy olejowe.
Text i foto: Dorota Polak