Nowa Zelandia
Czy istnieje prawdziwy raj na ziemi? Taka swoista Arka Noego, na którą zapakowano wszystko co najpiękniejsze…zwierzęta, góry, łąki….Miejsce w którym ziemia staje się niebem? Miejsce gdzie nie warto robić zdjęć, bo i tak wypadną blado w zderzeniu z rzeczywistością…To wszystko i jeszcze więcej czeka nas nigdzie indziej jak tylko w Nowej Zelandii. Tam słowo „paradise” określa jedynie połowę z tego co można zobaczyć.
Jak to zwykle bywa naszą podróż zaplanował nie kto inny jak tylko Pan Czas i jego brat nowozelandzki dolar. Ten drugi okazał się bardziej przyzwoity w podrównaniu z dolarem australijskim. Dwa tygodnie to czas idealny na zwiedzanie, ale tylko jednej z dwóch wysp. Przed samym kupnem biletów musieliśmy podjąć decyzję, co będzie naszym celem. Północ to kraina wulkanów, miast, kolebka kultury Maorysów. Jednak prawdziwą Nową Zelandię można poczuć tylko na Wyspie Południowej. Tysiące owiec, otwarte przestrzenie, góry, totalny brak homo sapiens i gatunków podobnych do homo sapiens…Czego można chcieć więcej? Chyba tylko lepszej pogody na początek. Do ziemi obiecanej trafiliśmy pod koniec września, czyli jest to czas kiedy wiosna dopiero budzi się do życia. My mieliśmy szczęście, bo śnieg nie przeszkodził nam w żadnych planach, ale niektórzy musieli rezygnować z największych atrakcji z powodu zamkniętych dróg. Ale o tym później…
Christchurch i okolice po trzęsieniu ziemi Początek i koniec naszej wyprawy. Miejsce gdzie można dolecieć samolotem i przekonać się że pobyt kilka dni po trzęsieniu ziemi w żaden sposób nie wpływa na pogodny nastrój mieszkańców. Z pierwszymi tubylcami mieliśmy do czynienia od razu po lądowaniu, kiedy udaliśmy się do wypożyczalni Wicked Camperów. Najtańsza z możliwych opcji i to nie tylko w Nowej Zelandii. Oprócz propozycji podarowania nam psa właściciele chcieli nas również zatrudnić. Niestety nasze plany wyprawowe pokrzyżowały im plany, musieliśmy powiedzieć nie. I tak z mapą oraz adresem najlepszej smażalni „fish and chips” w sosie cytrynowym ruszyliśmy przed siebie…
Początkowo mieliśmy zamiar udać się na południe i dotrzeć jak najszybciej do największych perełek tego zakątka ziemi. Jednak zdecydowaliśmy zostawić to na deser i trochę poczekać. Pierwszą miejscowością, do której przyjechaliśmy naszą Toyotą Lucidą 4WD z osobliwym napisem „Baby faktory” była Kaikoura. Spokojne miasteczko znajdujące się niedaleko „stolicy” wyspy południowej. Określeniem „spokojne miasteczko” mogę podpisać każde z odwiedzonych przez nas miejsc. Kaikoura kryje w sobie ogromne plaże, na których gniazda lęgowe ma tysiące mew jak i na których wylegują się foki. Tak więc zawsze można było się przysiąść do opalającej swe wdzięki tłustej foczki. Takiej która nie ucieka, ale strasznie śmierdzi rybą i spaloną gumą, czyli… uciekaliśmy my. Po wrażeniach zapachowych postanowiliśmy ruszyć jak najdalej na północ. Dotarliśmy do miejscowości Nelson, gdzie rozwiązaliśmy zagadkę stulecia. Mianowicie nie mogliśmy dojść do tego dlaczego podczas każdego noclegu przy drodze, wszyscy kierowcy na nas trąbią i mrugają światłami. Grzecznie zatrzymywaliśmy się w takim miejscu, aby nikomu nie przeszkadzać, a w zamian za to otrzymywaliśmy bezsenne noce. Jak się później okazało NZ nie jest, aż tak otwarta na dzikie noclegi jak Australia. Spanie przy drodze jest zabronione. Złamaliśmy prawo po raz pierwszy. Na razie było to tylko ostrzeżenie. Co do samych turystycznych noclegów, Kraina Kiwi przygotowana jest znakomicie. W większości miejsc można skorzystać ze specjalnie wyznaczonych parkingów wraz z zapleczem sanitarnym. Koszt takiej przyjemności to 5 dolarów. Nie mogliśmy tylko uwierzyć, że za nocleg nie płaciło się Panu Strażnikowi, ale wiszącej metalowej skrzynce na tablicy ogłoszeń. Widać, że są jeszcze kraje, w których ufa się drugiemu człowiekowi. W tym przypadku ufa się, że zapłaci za nocleg. Cała nowozelandzka przyjemność rozpoczyna się już na zachodnim wybrzeżu kraju.
Jadąc z północy na południe mieliśmy okazję poczuć prawdziwą jej egzotykę. Natrafiliśmy na Pancake Rocks w miejscowości Punakaiki. Jak sama nazwa wskazuje są to skały przypominające naleśniki, które matka natura ułożyła jeden na drugim. Miejsce miłe dla oka, ale jeszcze milsze dla żołądka. Obok największych atrakcji znajdował się bar, w którym można było zjeść najlepsze na świecie naleśniki z ciepłymi wiśniami. Chwyt marketingowy?
Stamtąd ruszyliśmy w kierunku Alp Południowych. Część Nowej Zelandii, która przyciąga wszystkich jak magnez. My też zamierzaliśmy przekonać się na własnej skórze, czy faktycznie Kraina Kiwi jest tak magiczna jak o niej wszyscy sądzą. Franz Josef i Fox to pierwsze lodowce na które natrafiliśmy. Można do nich dojść pieszo. Nasz 40 minutowy spacer z parkingu w strugach deszczu zrekompensowany został widokiem czegoś na kształt góry ze śniegu w kolorze błękitu. Jednak nie same lodowce, a jeziorka znajdujące się tuż u ich stóp były najpiękniejszą atrakcją. Dla spragnionych wrażeń i tych z grubszym portfelem istnieje możliwość wyprawy pieszej na lodowiec w zgrabnym uniformiku jednej z firm turystycznych, albo lot helikopterem z postojem na szczycie. Inni „niepłacący” - wstępu na lodowce nie mieli. Od tego miejsca nieuchronnie co raz bardziej zbliżaliśmy się do mekki wszystkich ludzi sportu, czyli do Qeenstown. Miejscowość, która proponuje wszystko o czym można tylko zamarzyć. W naszym tłumaczeniu Qeenstown znaczy sport ekstremalny. Zrzuty z helikoptera i zjazd na nartach w śnieżnym puchu, raftingi, bungee, paralotnie itp. Itp. Czego tylko dusza zapragnie i co tylko portfel wytrzyma. Tam złamaliśmy prawo po raz 2 i nie obyło się już bez kary. Po powrocie do Polski otrzymaliśmy przesyłkę. Mianowicie Kraj Długiej Białej Chmury przysłał nam mandat w wysokości 90 dolarów, za…złe parkowanie. Paradise Numerem jeden i miejscem gdzie można po prostu umrzeć z zachwytu jest wieś/miasteczko Glenorchy. Stamtąd w niedalekiej odległości znajduje się Paradise. Kraina rzec by można „mlekiem i miodem płynąca”. Góry, krystalicznie czyste rzeki, kolorowe jeziora, połoniny, zielone pastwiska…brakowało tylko drużyny pierścienia. Ale i o tym Nowa Zelandia pomyślała. Dla chętnych oferowane są sesje zdjęciowe wyjęte żywcem z planu Władcy Pierścieni. Można się przebrać, zrobić zdjęcie i zacząć biegać po połoninach. My niestety nie mogliśmy zamknąć paszczów z zachwytu więc co tu myśleć o jakimś balu przebierańców. Zdjęcie by nie wyszło! Paradise to dla nas miejsce, gdzie śmiało można pozostawić swoje prochy na wieczność… Jednak to nie Glenorchy i jego okolice wprowadzają nirvanę w serce każdego podróżnika. Słowo klucz dla Nowej Zelandii to Milford Sound. Wszystkie foldery reklamowe, zdjęcia przedstawiające południową wyspę to właśnie fiordy Milford Sound. Sam dojazd w to miejsce jest już magiczny. Trochę baliśmy się czy nie jest to jedno z wielu przereklamowanych turystycznych kłamstw, na które mieliśmy już okazję się naciąć i które wygląda dobrze tylko na zdjęciu. Jednak i tutaj Nowa Zelandia stanęła na wysokości zadania. Po prostu jest tam pięknie. Dodatkowo mieliśmy okazję poznać najbardziej zuchwałych i wścibskich mieszkańców tej części wyspy. O kim mowa? O papugach! Kea to podobno jedyne papugi na naszej planecie, które upodobały sobie środowisko górskie. Takie alpejskie ptaszysko pojawiające się znienacka, aby poobgryzać uszczelkę od drzwi lub też skubnąć trochę z obiadu. Oczywiście na każdym parkingu jest od groma tablic informacyjnych, że nie należy karmić tych papug. One na szczęście czytać nie umieją więc chodzą jak pies przy nodze za każdym kto tylko wysiądzie z samochodu. Wycieczka autobusowa? Raj dla Kei! Z Milford Sound postanowiliśmy zobaczyć największy lodowiec Nowej Zelandii, czyli lodowiec Tasmana. Niedaleko niego znajduje się góra Cooka – najwyższa z dostępnych w tym kraju. Wrażeń nie da się opisać słowami więc wspomnę, że miejsce to jest doskonałą okazją do bliższego poznania historii pewnego nowozelandzkiego himalaisty i polarnika, tego największego z największych. A o kim mowa? A o samym Edmundzie Hillarym, który jako pierwszy wraz z szerpą Tenzingiem Norgayem zdobył szczyt Mont Everest. Jako, że odwiedziliśmy najdalszą północ Wyspy Południowej, tak też grzechem byłoby nie zawitać na najbliższe południe. Invercallgirl to miasto…w którym nie ma nic. Południe wyspy południowej obfituje przede wszystkim w brak ludzi, a nadmiar owiec. Psycha wypoczywa w 100 %. Bezludne plaże, zielone łąki, słońce i temperatura 25 stopni…Idealnie jak na wyprawę. Chcieliśmy tam zostać na zawsze…W sumie to chyba w każdym miejscu w Nowej Zelandii chcieliśmy zostać na zawsze...
Wystarczyło kilka kolejnych dni na przyjazd do Dunedin. Miasto sprawiające wrażenie, że jest stolicą Szkocji. Mieliśmy okazję poczuć takie 2 w 1. Niby Szkocja, a tak naprawdę Nowa Zelandia. Obrzeża tej mieściny nazwane jako port Otago obfitują w przyrodnicze cudeńka. Udało nam się znaleźć plażę po pierwsze słynącą z żółtookich pingwinów – jedynych na świecie, jak i również znaną z wylegujących się na piasku lwów morskich. O zmroku pingwinów miały być setki, miały wychodzić z morza do swoich gniazd…nam udało się dostrzec 3 sztuki. Czy faktycznie miały żółte oczy – tego nie wiem. Nie można było się do nich zbliżać ponieważ należą do zwierząt wielce wstydliwych. Lwy natomiast wstydliwe nie są tak więc prawie, że kładły się pod naszymi nogami i zasypiały w ciągu kilku sekund. Co z zapachem? Nie śmierdzą tak jak foczki!
Przyroda, przyroda, przyroda i święty spokój te określenia najlepiej obrazują Nową Zelandię. Miejsce, które śmiało może konkurować z rajem obiecanym. Niestety jest pewne „ale”. Tak więc aby tam dotrzeć trzeba spełnić kilka dobrych uczynków. Jednym z nich będzie wszechogarniająca cierpliwość co do perspektywy kilkudziesięciu godzin spędzonych w samolocie…
D.P.
Artykuł ma ukazać się w drugim numerze magazynu Crossover