Kambodża na skuterze
Trasa:
Siem Reap – Angkor – Battambang – Phnom Sampeau – Phnom Banan – Pailin – Samlaut – okolice Battambang – Siem Reap
Decyzja o wyjeździe do Kambodży spowodowana była chęcią ucieczki do kraju nieodwiedzanego przez turystów. Wymyśliliśmy sobie, że jeśli Kambodża kojarzy się przede wszystkim z Czerwonymi Khmerami, a co za tym idzie z ich dorobkiem - polami naszpikowanymi minami, to nikt tam nie jeździ. Bo niby, po co? Niebezpiecznie, nic nie wolno, a pikanterii mogły dodać tylko artykuły o turystach, którzy nie patrząc pod nogi wdepnęli w przysłowiowe „g”. Wdepnęli na zawsze…
Rzeczywistość i tym razem powaliła nas na łopatki. Prawy sierpowy dostaliśmy już po wylądowaniu w Siem Reap. Co tu ukrywać polskie Okęcie jest daleko w tyle, za nowiutkim, wybudowanym na wzór świątyni z Angkoru, lotniskiem w Siem Reap. Małe, bo małe, ale można złamać nogę na marmurach. Trochę zmieszani naszymi wyobrażeniami o dalekim i biednym azjatyckim kraju ruszyliśmy do wyjścia, a tam…Pełen pakiet: podróż do miasta tuk tukiem, samochodem z kierowcą, samochodem z klimatyzacją lub bez, brakowało tylko noszenia na rękach. Trafiło nam się zgrabne Pajero i niezgrabny pan kierowca, który namolnie namawiał nas na dwie z góry zaplanowane wycieczki. Wcześniej kilkakrotnie daliśmy się już nabrać na taką turystyczną super ofertę, więc od razu powiedzieliśmy nie. Wtedy nadszedł czas na naciąganie, co do miejsca noclegu. Pomimo tego, że wylosowaliśmy sobie z przewodnika gdzie chcemy się zatrzymać, nie mieliśmy prawa głosu. Kierownik zarządził inne lokum. W takich sytuacjach moje gadanie na nic się nie zdaje, więc do boju wysyłam „Czarnego konia”. Rozzłoszczony towarzysz mój, w minutę sprawił zmianę celu podróży i lądowanie w kwaterze, którą sami sobie wybraliśmy. Pod względem obycia z tubylcami uzupełniamy się. Dla mnie są to biedni ludzie, którzy próbują zarobić na chleb, a dla niego oszuści, którzy chcą wyciągnąć każdego dolara od białej twarzy. Czasami ja dostrzegę naciągacza, a on biedaka, więc można stwierdzić, że idziemy w dobrym kierunku. Lotnisko i związane z nim udogodnienia w postaci fantastycznej muszli klozetowej okazało się wierzchołkiem góry lodowej.
Trafiliśmy tam gdzie nie chcieliśmy trafić…Takie polskie Międzyzdroje w Kambodży. Deptak i milion restauracji, barów, sklepów, kawiarni…wszystko, czego styrany zwiedzaniem turysta potrzebuje do szczęścia. Owszem, nie ukrywam, że dla kobiety jest bardzo przyjemnie zjeść coś dobrego i wziąć ciepły prysznic o każdej porze dnia i nocy. Nie jestem masochistką, widok pysznej kawy i deserów poprawia od razu nastrój. Dodatkowo preferowane przeze mnie „gastrozwiedzanie” mogło osiągnąć tam swoje apogeum. Niestety nastawieni byliśmy na inne niespodzianki. Włoskie, meksykańskie czy francuskie restauracje mamy u siebie w Polsce, a palmy i tuk tuki tylko tam. Spotkane przez nas rodaczki wyjaśniły nam, że taka kolej rzeczy potoczyła się stosunkowo niedawno. One same nie mogły wyjść ze zdumienia, co stało się z Siem Reap przez ostatnie 5 lat. Wtedy istniał tylko jeden pub o nazwie „Red Piano”, teraz jest ich tam milion…Zatem nie pozostało nam nic innego jak wkupić się w łaski tego iście europejskiego miasta.
Pierwsze dni pobytu w Siem Reap postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie Angkoru, czyli pradawnej stolicy. Kompleks świątynny, który kusi każdego kto tylko myśli o Kambodży. My też daliśmy się nabrać. Owszem, świątynie są piękne, niepowtarzalne i robiące wrażenie nawet na tych, którzy historię znają przez „ch”. Miejscu takiemu jak Angkor trzeba poświęcić co najmniej 2 dni i dla nas co najwyżej 2 dni. Pomimo największych chęci, pobudek o 5 rano na wspaniałe wschody słońca nie mogliśmy uciec od nie miliona, a miliarda turystów. Świątynie Angkor nie są już świątyniami, to jest czysty biznes. Trudno się dziwić, bo każdy turysta jest na wagę złota, ale dzięki temu traci się to czego chciało się doświadczyć czyli najzwyklejszą w świecie autentyczność. Wschód słońca w Angkor Wat, czyli najsławniejszej ze wszystkich świątyń jest imprezą masową. Nie ma szans na zdjęcie bez partnera. Tłumy ludzi skłoniły nas na oddalenie się na choćby małą odległość od Siem Reap. Zastanawialiśmy się nad wypożyczeniem samochodu, oczywiście jedyna możliwość to samochód z kierowcą, co znacznie przekraczało nasz budżet. Proponowane wycieczki na miejscu do np. pływających wiosek czy zalanego lasu odpadły na samym wstępie. Chcieliśmy być choć przez chwilę sami, a nie ponownie na kolonii…
Dobrym pomysłem okazało się kupno biletu na łódź, która miała nas zabrać do miasta o nazwie Battambang. Sam bilet jest droższy niż autobusowy jak i podróż jest dłuższa i bardziej męcząca. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że trafiliśmy w dziesiątkę. Pomimo 8 godzin siedzenia na baczność wreszcie mogliśmy poczuć coś z prawdziwej Kambodży. Pływające wioski, które mijaliśmy są naprawdę niesamowite. Taka podróż do minionej epoki. Tam ludzie żyją inaczej, biednej, wolniej niż my. W niektórych miejscach jeszcze nie widać tony śmieci co nie ukrywam, że w Azji nastraja pozytywnie. Oprócz turystów płynęło z nami kilka osób – miejscowych. Największe wrażenie zrobiła na nas pewna kobieta z dwójką dzieci. Nic w tym dziwnego gdyby nie fakt, że wracała ona do jednej z wiosek znajdującej się na jeziorze. Wracała ze szpitala z noworodkiem na rękach.
Samo Battambang nie wyróżnia się niczym specjalnym. Małe przemysłowe miasto z wielkim targiem w centrum. Zabytki są, ale ileż można ich oglądać po dwóch całych dniach spędzonych w Angkorze. To co nas zaskoczyło to oferty pracy. Na każdym kroku można było dostrzec propozycje pracy – jeśli jesteś native speakerem języka angielskiego to masz ją od razu. Z racji polskiego pochodzenia, nie sprawdzaliśmy wysokości oferowanych zarobków. Większość miejsc gdzie można coś zjeść, sponsoruje programy pomocy najuboższym, albo zatrudnia kobiety tak aby dać im szansę na lepsze życie. Najwięcej tam Anglików i Francuzów. Misja o nazwie „pomoc” widoczna jest wszędzie. Nadszedł wreszcie czas na własny środek transportu i wyruszenie w kambodżańskie nieznane.
Jedynym dostępnym na rynku pojazdem był skuter. Dla nas dwóch i prawie dwu-metrowych ogrów coś wprost wymarzonego! Zapakowaliśmy więc swoje zadki i pojechaliśmy przed siebie. Oczywiście sygnalizacja jakichkolwiek ruchów na drodze odbywa się za pomocą klaksonu, który jak zwykle w naszym przypadku był zepsuty. Gdzie dokładnie byliśmy nie jestem w stanie określić. Nazwy wskazywane przez naszą mapę nie miały nic wspólnego z tymi krzakami, które mijaliśmy po drodze. Zgubiliśmy się, ale zobaczyliśmy wszystko co chcieliśmy…Począwszy od znaków, że mijamy tereny bezpieczne, aż po informacje, że nie wolno schodzić, ze ścieżki bo min jest dużo. Im bliżej granicy z Tajlandią tym tych min jest faktycznie więcej. Wszystko dzięki Czerwonym Khmerom, którzy za wszelką cenę chcieli utworzyć z Kambodży więzienie bez krat. I tak granica z Tajlandią była najlepszym miejscem na zabezpieczenie państwa przed ucieczką mieszkańców. Po znakach dotyczących zaminowania terenu, czas nadszedł na znaki ostrzegające przed malarią. Nie obyło się również bez prawdziwego off-roadu na skuterze. Wbijając się w pewną wieś natrafiliśmy na tony błota. I to trzeba było wszystko przejechać we 2 na tym naszym zgrabnym rumaku! Inni mieli gorzej na przykład ci na rowerach. Wycieczka do błotnej wsi zaowocowała nadmiernym zużyciem paliwa. Gdy wróciliśmy już do żywych daleko nie dojechaliśmy. Na szczęście w Kambodży paliwo sprzedawane jest na ulicy. I tak przy drodze, w butelce po Fancie zaopatrzyliśmy się w 0, 5 l benzyny ruszając dalej. Komunikacja z mieszkańcami jest bardzo uboga. My nie znamy ich języka, a oni na każde pytanie odpowiadają uprzejmie: „yes”. Tak więc pytania o drogę zawsze kończyły się uzyskaniem odpowiedzi twierdzącej. Ale miło było i do tego wszyscy się uśmiechają!
Ostatnim naszym punktem podróży, przed powrotem do Siem Reap była jazda Bamboo trainem. W tym momencie zabawa ta chyba już nie istnieje, gdyż wtedy mówiono nam, że jeszcze miesiąc i rząd zrobi nową kolej. To miało przyczynić się do likwidacji pociągów z bambusa. Cała zabawa polegała na tym, że z braku dróg, a nadmiaru torów kolejowych mieszkańcy Kambodży wymyślili sobie własne, prywatne pociągi. Wyglądają one dość prosto. Na torach kładziemy koła, na kołach bambusową dyktę do której przymocowujemy silnik od kosiarki. Na dykcie siadamy my i lejemy ze strachu osiągając prędkość 50 km/h. W momencie napotkania pociągu z przeciwnej strony, zatrzymujemy naszą dyktę, schodzimy, bierzemy pociąg pod pachę i się mijamy. Jakie to proste! Podobno taki sposób podróżowania bardzo ułatwiał życie. Zawsze można było szybciej dotrzeć do szpitala, przewieść zwierzęta na targ, czy choćby kukurydzę na sprzedaż. W tym momencie nie wiem czy Bamboo train jest nadal na torach, czy też jego likwidacja była tylko kolejnym chwytem marketingowym dla naiwnych turystów.
Kambodża jeszcze długo będzie lizać rany po wojnie domowej. Pomoc ze świata zewnętrznego jest i widać ją prawie wszędzie. Czasami mieliśmy wrażenie, że zapanowała jakaś moda na wolontariat w Kambodży. Faktycznie jest to coś wspaniałego, bo dzięki pomocy z zewnątrz Ci ludzie mają szansę do czegoś dążyć i coś osiągnąć. Sami mieliśmy okazję się o tym przekonać będąc na występach cyrku, w którym artystami były osierocone dzieci. Po spektaklu koszyki z datkami były pełne. Jest jednak i druga strona medalu. Dochody z turystyki generowane są przez rzeszę turystów, którzy Kambodżę zaczęli traktować, jako obowiązkowy punkt na mapie Azji. To sprawia, że ochota na bycie w tłumie staje się coraz mniejsza. Kambodża traci na swej autentyczności, wszystko robi się dla turysty…a to sprawia, że powoli dawna Kampucza zaczyna odstraszać.
D.P.
Artykuł ukazał się w magazynie Crossover (1/2011 Sierpień/Wrzesień)