Laytowe Manewry na Ukrainie
Autorem relacji z wyprawy jest Arek Kwiecień.
Ponad 10 lat pracy „w terenie” przyzwyczaiły mnie do off-roadu „z zadyszką”: z pieczątkami, waypointami, presją czasu, rywalami, klasyfikacjami etc. Bez wytchnienia, ale za to z dużą dozą adrenaliny. Ten rok pozwolił mi odkryć inne, nie mniej fascynujące oblicze off-roadu – pozwalającego na oddech, relaks, a nawet zadumę. Na lipcowym LR ONLY poczułem się jak koń wyścigowy, któremu zdjęto klapki z oczu, pozwalając cieszyć się urokami pastwiska (z całym szacunkiem dla drawskiego poligonu). Jako wzorowy patriota w niepodległościowy dłuuugi weekend bez oporu dałem się zaś wyciągnąć na krótki, turystyczny wypad na zupełnie nieznaną mi Ukrainę, gdzie z kolei – trzymając się wyUZDAnej nomenklatury konno-stajennej – poczułem zapach Dzikiego Zachodu Wschodu. Ihaaaaa!
Paradoksalnie, mimo absolutnie wypoczynkowego charaktery wyprawy, do zrelacjonowania jej przydałby się mój rajdowy BLIP, bowiem od momentu przekroczenia granicy polsko-ukraińskiej w Krościenku przygody nas nie opuszczały. Warto by wspomnieć o celniku, który wymusił od naszych kolegów kilka hrywien w zmiana za „utratę” zainteresowania ich bagażami (jak uprzejmie uzasadnił, ich sprawdzanie mogłoby potrwać bardzo długo), o dziurze (pierwszej z – nie przesadzam – miliona) czającej się już kilka metrów za szlabanem granicznym, która przy większej prędkości mogłaby urwać zawieszenie w niejednej terenówce, czy o milicjantach w UAZ-ie czekających kilkaset metrów dalej, którzy widząc szczere, niewinne spojrzenie mego kolegi, machnęli na nas ręką, choć ewidentnie przejawiali zamiar przyczepienia-się-do-czegokolwiek.
Mity szybko okazały się faktami – na większości ukraińskich dróg (poza krajowymi arteriami) z powodzeniem można by zorganizować całkiem wymagający rajd cross-country – z hopkami, dziurami, a nawet przeprawami, zaś tutejsi „stróże” prawa to prawdziwi mistrzowie w wynajdowaniu pretekstów, by napomknąć o swym zamiłowaniu do strefy Euro. Sympatyczny i wyrozumiały okazał się jedynie celnik spotkany przez nas w drodze powrotnej (po 6-godzinnym czekaniu na odprawę), który na widok pobojowiska w naszym aucie, ze zgrozą wyjęczał jedynie „Katastrofa!” i kazał czym prędzej zniknąć mu z oczu.
Zorganizowane naprędce „Laytowe Manewry” po Ukrainie, na które skrzyknęły się ekipy czterech samochodów, miały w istocie lajtowy charakter, z grubsza jedynie zarysowanym planem przejazdu, bez musu i harmonogramu.
Improwizowany wyjazd miał odzwierciedlenie w składzie naszej ekipy, którą stanowiły auta z zupełnie różnych bajek. Obok 24-letniej Toyoty Land Cruiser 2.4 wyposażonej w eMTeki i grzechotnika Warna, na wyprawę wybrały się: równie leciwa Vitara (też na eMTekach i nawet ze „snorkelem”, ale już bez wincha) oraz dwa prawie seryjne Mitsubishi: Pajero i L200, których możliwości terenowe zostały „spotęgowane” poprzez założenie opon AT. Naszym celem były osławione przez Kozackie Wertepy połoniny w Karpatach – swą urodą i dzikością przypominające Bieszczady, z tą jednak różnicą, że turyści zmotoryzowani są tu wciąż mile widziani. Trzeba byłoby być zresztą niezłym „kozakiem”, by móc w jakiś sposób ingerować w tutejszą Naturę. Zjazd z drogi oznacza początek ekstremu, z którym – pod względem trudności – mogłyby się równać rajdy pokroju rosyjskiej Ładoga Trophy czy malezyjskiego Rainforest Challenge… Po co zresztą opuszczać ścieżki wytyczone przez maszyny leśne i ciężarówki, które w zdecydowanej większości same w sobie są megawyzwaniem dla przeciętnego off-roadera, a dla słabiej wyposażonych aut są po prostu nieosiągalne?
Przekonujemy się o tym już przy pierwszej próbie ataku na rozjeżdżoną i dodatkowo utwardzoną mrozem ścieżynę, która po paru metrach z łatwością więzi naszą „wypasioną” Toyotę… Skoro już ona ma problemy, to co dopiero będzie z „Misiakami”? W grę wchodzi oczywiście akcja z naszą jedyną wyciągarką w teamie, ale póki co darujemy sobie dewastację podwozi i postanawiamy szukać alternatywy.
Niestety każdy kolejny „wyjazd w górę” wygląda podobnie: z koleinami, głazami, zmarzniętym z wierzchu błotem, który natychmiast więzi koła. Na zaatakowanej jednej z takich dróg w końcu decyduje się ekipa naszej Toyoty, podczas gdy reszta towarzystwa rusza w przeciwną stronę, by spróbować jeszcze jednego wyjazdu.
Nie podejrzewając, co nas czeka, pełni zapału zaczynamy wspinać się górską dróżką. Ahoj przygodo! Poczciwy diesel 2.4 i starte już nieco eMTeki BF Goodricha dzielnie pokonują kolejne metry. Duża w tym zasługa (że się podliżę) oczywiście kierowcy – Przemka, ale i my – „piloci” – czyli „Bulba” i ja próbujemy dorzucić swoje trzy grosze, dzieląc się „słusznymi” radami. Gdy auto samo nie daje rady, w sukurs przychodzi nam grzechotnik, który jednak im dalej w las, tym jakoś wolniej ciągnie... Wtedy to nas jeszcze nie zastanowiło.
Jedna z błotnistych przeszkód zatrzymuje nas na dłużej. Widać ślady walki innych terenówek, a naszą uwagę zwraca stojąca na brzegu (opróżniona niestety) butelka wódki – znać, że ktoś tu zabawił dłuższą chwilę… Nic to, wyciągarka znów idzie w ruch, kilka przepinek i już prawie koła wdzierają się na twardy grunt. Końcówkę próbujemy bez liny: auto cofa, troszkę się dusi i gaśnie. Nic strasznego. Ale gdy Przemek przekręca kluczyk, zamiast znajomego warkotu diesla słyszymy rzężenie rozrusznika! Słaby alternator nie nadążał z ładowaniem akumulatorów. O zgrozo! Stoimy w lesie, bez wsparcia, bez zasięgu, kilkanaście kilometrów od najbliższej wioski... Brawo za zdrowy rozsądek. Widząc, że szybko dalej nie pojedziemy, na pocieszenie wypijamy piwo i zaczynamy „kombinować”, ale efekty są mizerne. Auto nie chce ruszyć się z miejsca, każdy ponowny manewr z akumulatorami tylko coraz mocniej je wyczerpuje… Nie jest wesoło, ale wciąż robimy dobrą minę do złej gry.
Przypominamy sobie robotników pracujących w dolinie, jakieś 5 kilometrów od nas. Wymontowujemy więc jeden z akumulatorów, wkładamy do plecaka i marsz w dół! W drugim plecaku chlupocze butelka wódki – pewnie się przyda. „Bulba” zostaje, by pilnować dobytku i rozpalić ognisko. Im dalej w dół, tym bardziej uświadamiamy sobie, jak trudny będzie powrót pod górę z 20-kilowym ciężarem na plecach… Wyjścia jednak nie ma.
Po niecałej godzinie docieramy do drwali, którzy – z początku nieufni i raczej niechętni – szybko ujawniają duszę Miłosiernych Samarytan. Nasze aku wrzucamy do komory Urala i czekamy w chmurze spalin, by się podładowało. Po kwadransie wszyscy jesteśmy przekonani, „że już starczy”. Akumulator do plecaka, wódka w ręce naszych wybawców i leziemy nazad.
Zalani potem, zdyszani docieramy do zrelaksowanego „Bulby”, montujemy baterię, pewni sukcesu czekając na zagdakanie diesla. I… nic. Rozrusznik kręci trzy razy i znowu nie ma siły. Teraz już łzy cisną nam się w oczy (przesadzam, ale literacka metafora pasuje w tym miejscu jak ulał). Mieliśmy wyskoczyć na górę „w godzinkę” i szybko dołączyć do reszty ekipy, a tu dzień chyli się ku zachodowi, a my nadal w ciemnej d…ziurze. Kroi się kolejna noc pod namiotem z dala od naszych towarzyszy (dzień wcześniej też się „zgubiliśmy” i nocowaliśmy, gdzie popadło). Działamy szybko – tym razem wymontowujemy już oba akumulatory, łapiemy w garść kolejną butelkę wódki, auto zamykamy na cztery spusty (i tak nie spodziewamy się, aby ktoś nas tu ograbił) i po raz kolejny drałujemy w dół, modląc się w duchu, by w sobotę drwale nie mieli krótszego dnia pracy…
Na szczęście są, wciąż pracują. Swoją drogą, przyglądając się ich znojowi (trwającemu podobno cały rok, bez przerwy na zimę), obiecuję sobie w duchu, że już nigdy nie będę narzekał na brzemię mojej pracy. Są tacy, którzy miewają ciężej… Inna sprawa, że nasi „ubodzy, zapracowani drwale” traktowali nas nieco z góry – bez ogródek wypytując o zarobki, liczbę pracowników w naszych firmach, a nawet liczbę potomstwa (!), za każdym razem stwierdzali kategorycznie „za mało”. W sumie – jak się głębiej zastanowić – muszę się z nimi zgodzić…
Po półtorej godziny obserwowania załadunku drewna (w tym czasie oba nasze akumulatory ładowały się w Uralu, a ja nie ustawałem w robieniu mu sesji zdjęciowej - stąd w galerii tyle fotografii o tematyce "przemysł leśny na Ukrainie"), po raz kolejny składamy dzięki naszym wybawcom, pozbywając się kolejnej butelki wódki (dobrze, że na Ukrainie to tani towar) i już przy świetle czołówki wyruszamy w kierunku Toyoty. I wreszcie sukces: silnik zaskakuje od razu – jesteśmy uratowani!
Niesieni falą entuzjazmu oczywiście ewakuujemy się z górskiej ścieżki (po ciemku idzie nam to – o dziwo – całkiem sprawnie), po drodze zahaczamy jeszcze o Urala i zaprzyjaźnioną (choć zaskakująco trzeźwą!) brygadę drwali i wkrótce sami lądujemy w knajpie, gdzie odnajdujemy resztę naszej wyprawy (która w międzyczasie sama zaliczyła kawał porządnego off-roadu). Imprezę przenosimy wkrótce poza wioskę, nad ognisko – no, wreszcie możemy się „zintegrować”! Szkoda że to nasz ostatni już wieczór…
Następnego dnia trzeba ruszać w drogę powrotną i wszyscy, wykazując się zdrowym rozsądkiem, pakują auta i wyjeżdżają w trasę, spodziewając się długiej podróży i zatoru na granicy. Ale… nie my! Wszak znajdujemy się u stóp kolejnego szlaku, który wiedzie na połoniny! W „godzinkę” na pewno zdążymy…
Tym razem los jest dla nas łaskawy. W błyskawicznym tempie, po niezłej, kamienistej drodze, wspinamy się na szczyty, skąd roztacza się przed nami widok nie z tej ziemi… Tylko dlaczego osiągamy to miejsce dopiero ostatniego dnia, gdy czas już goni, by wracać?? Cóż, tym razem musimy obejść się smakiem… Nie żałujemy jednak. Warto było choć na chwilę rzucić okiem na bezkres Karpat – teraz wiemy już, co nas ominęło i gdzie na pewno musimy powrócić! Z zapasowym akumlatorem w bagażniku.
Zdjęcia oraz artykuł znajdują się również na portalu Terenowo.pl: